Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej Страница 7

Тут можно читать бесплатно Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Разная литература / Прочее, год неизвестен. Так же Вы можете читать полную версию (весь текст) онлайн без регистрации и SMS на сайте Knigogid (Книгогид) или прочесть краткое содержание, предисловие (аннотацию), описание и ознакомиться с отзывами (комментариями) о произведении.

Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно

Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать книгу онлайн бесплатно, автор Artur Baniewicz

– Rozumiem. Ale na co to pozornie wygląda?

– Na robotę szaleńca. – Kiernacki posłał mu spojrzenie pełne niedowierzania. – Otrzymaliśmy telefoniczne ultimatum od tego pańskiego pupila. Nie udało się go niestety nagrać, ale sens był taki, że pan Drzymalski stawia mnóstwo żądań. Adresowanych do rządu.

– I?

– To pierwsze pana zadanie. – Dembosz, szaraczek rzucony między prominentów, od początku nie sprawiała wrażenia szczęśliwej, ale teraz, gdy oficjalnie zabrała głos, trudno było doszukać się w jej zachowaniu jakichś kompleksów. – Pan jeden go zna. Proszę powiedzieć, co w ustach takiego człowieka może oznaczać… – zawiesiła głos – …wypowiedzenie wojny.

Kiernacki jeszcze raz powiódł spojrzeniem z lewej w prawą, choć prawdopodobieństwo, iż pada ofiarą żartu, było raczej znikome.

– To jego słowa? – upewnił się. – Te o wojnie?

– Tak – wyręczył dziewczynę Ziętarski. – To akurat utkwiło mi w pamięci. – Posłał wymuszony uśmiech na pułkownikowsko-generalską stronę stołu. – Od września 39 żaden z naszych ministrów nie miał okazji odbierać podobnej informacji. – Zwrócił się do Kiernackiego. – I co pan o tym sądzi?

Musiał poczekać na odpowiedź.

– Później. – Było to na tyle bezczelne, że nikt nie zaprotestował. – Najpierw proszę powiedzieć, co już zrobił. Bo jakiś niezły numer musiał wykręcić, skoro zajmuje się nim takie grono.

– Może nie będę oryginalny – przyznał Woskowicz – ale to my jesteśmy od zadawania pytań. Pan ma być konsultantem. Wie pan, kto to taki, panie Kiernacki? Ktoś, kto mówi, gdy pytają. Nic poza tym.

Tym razem Ziętarski zignorował iskrzenie w gronie podwładnych.

– Nie pomogę, jeśli nic nie będę wiedział – stwierdził spokojnie Kiernacki. – O ile w ogóle mogę w czymś pomóc. Nie widziałem Drzymalskiego od dwunastu lat.

– Niech pan po prostu spróbuje – uprzedził Woskowicza gospodarz.

Kiernacki westchnął bezgłośnie.

– To naprawdę wiele lat. Nie wiem, kim jest teraz ten chłopak. Ale jeśli nie za bardzo się zmienił… Tak z marszu mogę panu udzielić dwóch informacji. Dobrej i złej. Dobra informacja: to nie jest 1939, a Drzymalski to nie Wehrmacht…

– Mam robotę. – Woskowicz ostentacyjnie spojrzał na zegarek. – Przepraszam, ale marnowanie czasu na takie bzdury…

– A zła jest taka – dokończył Kiernacki – że macie wojnę. Małą, ale paskudną.

* * *

Stał pośrodku przydzielonego Kostkowi Zdrzałkowiczowi kawałka asfaltu, niemal do ostatniej chwili blokując wjazd. Średniego wzrostu, raczej masywny, ni młody, ni stary. Spodnie w kant, jakaś nijaka wiatrówka, jedno i drugie raczej czyste, choć ciut wygniecione. Nie wyglądał na włóczęgę. Gdyby nie stanął między Kostkiem a jego miejscem parkingowym, pewnie zlałby się z ulicznym tłem.

Bezpośrednie sąsiedztwo gmachu Polskiego Radia nie należało do rejonów niebezpiecznych, więc Zdrzałkowicz bez oporów wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Wiedza, że byłby pierwszą gwiazdą mikrofonu, której wyrwano tu portfel i nakładziono po pysku, pomogła mu zepchnąć do podświadomości instynktowny lęk.

Bo było w tym facecie coś, co – delikatnie mówiąc – niepokoiło.

Stał oparty o toyotę szefa programu drugiego i jak gdyby nigdy nic wpatrywał się w oddalonego o trzy metry Zdrzałkowicza.

Mądrzej byłoby ominąć go szerokim łukiem. Ale Kostek już był spóźniony. Wysiadł więc i piknął pilotem, blokując centralny zamek.

– Szyba.

– Proszę?

– Z tyłu ma pan uchyloną szybę. Porządnego złodzieja to ani grzeje, ani ziębi, ale niektórzy smarkacze… Wie pan: okazja czyni złodzieja.

Kostek obejrzał się i stwierdził, że nieznajomy ma nie byle jakie oko. To była szczelina, nic więcej.

– Tu raczej nie kradną – posłał nieznajomemu przyjazny uśmiech. – Ale dziękuję. Pan… z ochrony? Przepraszam, ale jakoś nie kojarzę twarzy. Tyle osób tu pracuje…

– Raczej przeciwnie – domniemany strażnik odpowiedział niezbyt wesołym uśmiechem. – Właśnie o tym chcę z panem pomówić.

– Teraz? – Kostek zerknął na zegarek, co nie było jedynie gestem na pokaz. – Wie pan, akurat bardzo się spieszę. Za chwilę wchodzę na antenę i…

– …zaprasza pan do Trójki – dokończył człowiek w szarej wiatrówce. – Wiem. I niech mnie ręka boska broni przed odciąganiem pana od mikrofonu. Ale – powtórzył gest Zdrzałkowicza, błyskając zaskakująco nowym i nie najtańszym chyba zegarkiem – minutę może mi pan poświęcić.

– No… ale to by musiała być naprawdę minuta.

W odróżnieniu od takiej na przykład Moniki Olejnik, Kostek, radiowiec konserwatysta, prawie nie pokazywał się w telewizji i nie budził sensacji, pojawiając się na ulicy. Było to o tyle korzystne, że jeśli już ktoś go rozpoznawał, to raczej nie przedstawiciel marginesu społecznego – ten modnej wśród inteligencji Trójki po prostu nie słuchał. Oznaczało to, że nieznajomy raczej nie zjawił się tu we wrogich zamiarach, no i że nie jest kimś, kogo lepiej z miejsca spławić. Kostek błyszczał na firmamencie polskich radiowców, bo lubił swoją pracę, a lubił ją w dużej mierze dzięki słuchaczom. Czasem musiał rozmawiać na antenie z niezbyt rozgarniętymi osobnikami, ale większość dzwoniących stanowili niegłupi, interesujący rozmówcy, których doceniał za każdym razem, gdy dla podbudowania morale włączał jakąś komercyjną wytwórnię hałasu i kretyńskich konkursów. Komuś takiemu należy się minuta. Choćby i na parkingu.

– Dla pana – nieznajomy wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wręczył go zdziwionemu Kostkowi. – Nie ma czasu, więc nie będę tego rozkręcał i pokazywał, że to nie bomba.

– Dlaczego… Co to ma być? – uśmiechnął się niepewnie dziennikarz. – Chyba nie reklama? Albo łapówka?

– A bierze pan? – Wytrącony z rutyny Zdrzałkowicz odruchowo pokręcił głową. – Będę dzwonił na redakcyjny numer, ale niech pan to na wszelki wypadek zatrzyma. I nie chwali się. Mogliby zabrać.

– Zaraz… Nie bardzo rozumiem…

– I tak jest lepiej. – Lekki uśmiech. – Nazywam się Drzymalski. Zapamięta pan? – Kostek niepewnie skinął głową. – Proszę powiedzieć tej pani od telefonów, by mnie nie spławiała. Bo będę dzwonił.

– Ale… o co właściwie chodzi?

– Lubię pana słuchać. Potrafi pan improwizować. Niech się pan nie martwi, panie Kostku. Poradzi pan sobie. To na razie.

Odszedł, nim Zdrzałkowicz zdążył ochłonąć.

* * *

– Co pan chce przez to powiedzieć? – Pytanie Ziętarskiego było właśnie pytaniem, a nie formą stukania się w czoło. Kiernacki odnotował, że tylko pułkownik wykrzywił pogardliwie usta. Wojskowi, kryjąc emocje, przyglądali mu się z uwagą.

– To był słowny chłopak – wyjaśnił. – Kiedyś nie chciałem puścić go do dziewczyny. Ze Szczecina w Bieszczady kawał drogi; wyszło mi, że zdąży się przywitać i pożegnać, a i to pod warunkiem, że pociąg się nie spóźni. W końcu dałem mu o dzień więcej, niż mogłem. Miał prosto z trasy wpaść na poligon i razem z nami atakować sztab dywizji. Wyjaśniłem, że jak się nie zjawi, zawisnę na jajach, bo na ćwiczenia zjeżdża wierchuszka Układu i w razie wpadki polecą głowy. Znałem go już trochę, no i powiedział uczciwie, że jak nie pojedzie legalnie, pryśnie przez płot – więc zaryzykowałem. I Drzymalski wrócił. Sztab zlikwidowaliśmy, wszystko poszło śpiewająco, a następnego dnia wpada WSW z wielkim krzykiem, że ten skurczybyk pobił im patrol i nawiał, kradnąc przy okazji uaza. Wygarnęli go na poznańskim dworcu, nie chcieli słuchać tłumaczeń, więc po prostu wtłukł całej trójce, zabrał wóz i pojechał prosto do Drawska. Woskowicz już się nie uśmiechał.

– Tego nie ma w aktach – mruknął Zagroda.

– Bo Jaruzelski osobiście nam gratulował, a dowódca dywizji dostał za ćwiczenia nową gwiazdkę. Upiekło nam się. Ci z Poznania też się nie stawiali. Wolnej prasy jeszcze nie było, ale to nie znaczy, że plotka nie rozeszłaby się po całym wojsku.

– Pobił trzech żandarmów? – upewnił się Ziętarski.

– Teraz mamy lepszych – wzruszył ramionami generał. – Zawodowców. Zdrowe byki z dużo większą motywacją. A on jest starszy.

– Zgadza się – skinął głową Kiernacki. – Mówię o cechach charakteru. Za spóźnienie dostałby nieporównanie mniej niż za napad na patrol. Cudem nie wylądował w więzieniu. Z powodu jednej obietnicy.

– Był młody – zauważyła jakby naburmuszona dziewczyna. – Głupi.

– Nie pocieszajmy się – westchnął Ziętarski. – Przynajmniej co do Ustrzyk nie mamy w zasadzie wątpliwości, a to znaczy, że fantazja go nie opuściła. A w aktach piszą, że uprawia sport.

Podniósł się z krzesła ruchem zmęczonego człowieka.

– Panie Kiernacki, mogę liczyć na dyskrecję? – Pytany lekko skinął głową. – Dobrze. Wychodząc, proszę zgłosić się do mojej sekretarki. Ma dla pana umowę i zaliczkę. Jeśli nie chce pan współpracować, trudno. Weźmie pan zaliczkę i wróci do domu. Ale wierzę, że pan zostanie. A teraz muszę was pożegnać. Lada moment wały puszczą i zaleje nas rzeka dziennikarzy.

– Coś się stało? – zapytał Kiernacki.

– Owszem – uśmiech ministra wypadł bardzo blado. – Od kilkunastu godzin mamy bezdomnego na czele rządu.

* * *

W kopercie było dziesięć stuzłotówek. Kiernacki liczył je powoli, krocząc przez parking w stronę zielonego volkswagena, którym przyjechali ze Stargardu.

– I co, nie oszukali? – uśmiechnęła się krzywo idąca obok Dembosz. – Stara, leninowska zasada wiecznie żywa? Ufaj, ale kontroluj? Naprawdę pan myśli, że w rządowych budynkach robią takie przekręty?

– Takie pewnie nie – zgodził się. – Co dalej?

– Hotel – mruknęła.

– Tak od razu hotel? – zapytał z niewinnym wyrazem twarzy. Rzuciła mu spojrzenie zdziwione i ostrzegawcze zarazem.

– Możemy jechać do Łazienek, jeść bułki, a okruchy rzucać łabędziom. Ale jestem głodna. Wolałabym normalny obiad.

– Brzmi zachęcająco. – Kapral kierowca musiał wypatrzyć ich z daleka, bo samochód wyjeżdżał już z zatoczki. – Mamy służbowy wóz?

– Powiedzmy, że będziemy miewać. Jeśli zdecyduje się pan odpracować te pieniądze – zerknęła na znikającą w kieszeni kopertę.

– A to już brzmi mniej zachęcająco.

Wsiedli do samochodu.

– I jak? – zapytał Kiernacki, gdy ruszyli. – Mocno się pani dostało od Zagrody?

– Moja sprawa.

– Jeśli mocno, to przepraszam.

Nie skomentowała. Wóz toczył się przez zatłoczone ulice, a jego pasażerowie nie odzywali się do siebie. Prawie jak na trasie Stargard-Warszawa, tyle że dziewczyna siedziała teraz z tyłu, a Kiernacki nie spał.

– Może zaczniemy? – zaproponował.

Oderwała wzrok od okna.

– Nagle zaczął się pan rwać do pracy?

– Motywacja – poklepał kieszeń z kopertą. – Ekspert z konkretną robotą nie lubi tracić czasu.

– No dobrze – obróciła się. – Ma pan jakiś pomysł?

– Na co?

– Mamy złapać Drzymalskiego.

– Psycholog i wuefista? Pani go zagada, a ja ogłuszę piłką?

– Widzę, że dobrze się pan bawi. Cóż, mając pełne gwarancje zatrudnienia…

Kiernacki czekał cierpliwie, ale nie zamierzała kończyć.

– Ma pani na myśli Kartę Nauczyciela?

Nie zamierzała odpowiadać, ale zmęczenie sprawiło, że stała się drażliwa. Łatwo ją było sprowokować.

– Mam na myśli zatrudnienie przez partyjnego kolegę – warknęła.

– Ziętarskiego? – uniósł brwi, by w tej samej sekundzie je opuścić. – A, rozumiem. Chodzi pani o poprzedniczkę. Bo do SLD nie należę. Nawiasem mówiąc, gdzie indziej też nie.

– Nawias zbędny.

– Niby dlaczego? Bo były pezetpeerowiec może być teraz tylko socjaldemokratą u Bauera? A towarzysze Król, Balcerowicz…?

Rzuciła mu mroczne spojrzenie.

– Nie jesteśmy tu po to, by rozprawiać o polityce.

– Ba. To akurat nie jest takie pewne.

Kapral skręcił z fantazją. Na tyle energicznie, że Kiernackim zarzuciło ku lewej stronie wozu. Noga trafiła na stopę i łydkę dziewczyny. Z zakrętu i strefy oddziaływania siły odśrodkowej wyszli bardzo szybko. Cofanie nogi zabrało mu nieco więcej czasu.

– To znaczy? – Powrót do przerwanego wątku zajął jej kilka sekund.

– Wojna to ciąg dalszy polityki. A Drzymalski, jak rozumiem, wypowiedział komuś wojnę.

– Pan wszystko obraca w żart?

– Wczoraj była pani bardziej wyluzowana.

Bez słowa odwróciła się w stronę okna. To dziwne, ale dopiero wtedy dostrzegł rozległy, przebijający spod pudru siniec na jej karku.

Rozdział 6

Na dole plandeka sięgała aż do podłogi. Nie rzucało się to w oczy, bo prawie cały tarpan oblepiony był błotem, zacierającym granice poszczególnych elementów i tworzącym wrażenie zaniedbanego rzęcha. Światła i tablice miał jednak czyste, dymek z rury symboliczny, a tempo jazdy umiarkowane – drogówka nie miała tu czego szukać.

Zygmunt Walasek, sześćdziesięcioletni emeryt wlokący się za tarpanem od Grochowskiej, dopiero przy Stadionie Dziesięciolecia dopatrzył się braku tylnej klapy skrzyni ładunkowej. Biorąc pod uwagę tempo, w jakim poruszał się potrójny wąż pojazdów sunący ku Wiśle, nie był to błyskotliwy wyczyn. Ale też myśli Walaska krążyły wokół innego wozu: własnego malucha. Konkretnie: wokół rozrusznika, który uruchamiał sypiącego się staruszka przy jednej próbie na dziesięć i tego popołudnia niemal rozładował akumulator.

Był wyczulony na wszystko, co groziło zastopowaniem, i pewnie dlatego pomyślał o ładunku tarpana. Gdyby w skrzyni jechało coś cięższego od powietrza i to coś zsuwało się stopniowo w tył… Wjeżdżając na most, pomyślał, że popełnił błąd, nie wyprzedzając półciężarówki, gdy była taka możliwość.

Miał świętą rację. Mniej więcej sto metrów od wschodniego brzegu spod plandeki sypnęło nagle papierami, a zaraz potem wypadło na jezdnię coś przypominającego odcinek wielkiej, mocno spłaszczonej rynny albo zdeformowaną wannę z żeliwa.

Walasek nie zdążył wyrobić sobie opinii co do kształtu paskudztwa. Jechał pięćdziesiątką, jak wszyscy, i jak wszyscy niemal kleił się do poprzednika. Zabrakło błysku świateł hamowania, uruchamiającego odruch warunkowy, i na dobrą sprawę Walasek w ogóle nie zdążył wdepnąć pedału. To hamulec wbił się w podeszwę buta, nie na odwrót. Bodźcem do tak nietypowego zachowania był cios, jaki maluch otrzymał od dołu.

Obła przeszkoda okazała się na tyle niska, że przednie koła wdarły się na nią, lecz wyższa od prześwitu samochodu. Maluch zadygotał od potężnego uderzenia w środek podwozia i przy akompaniamencie przeraźliwego zgrzytu, sypiąc na boki iskrami, przejechał jeszcze parę metrów. O następny metr przedłużył mu jazdę sąsiad z tyłu, który popisał się refleksem, ale nie mając pod brzuchem potężnej kotwicy, nie był w stanie stanąć równie szybko. Ucierpiały jeszcze cztery zderzaki. Niewiele jak na zwartą kolumnę samochodów.

Перейти на страницу:
Вы автор?
Жалоба
Все книги на сайте размещаются его пользователями. Приносим свои глубочайшие извинения, если Ваша книга была опубликована без Вашего на то согласия.
Напишите нам, и мы в срочном порядке примем меры.
Комментарии / Отзывы
    Ничего не найдено.