Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej Страница 8

Тут можно читать бесплатно Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej. Жанр: Разная литература / Прочее, год неизвестен. Так же Вы можете читать полную версию (весь текст) онлайн без регистрации и SMS на сайте Knigogid (Книгогид) или прочесть краткое содержание, предисловие (аннотацию), описание и ознакомиться с отзывами (комментариями) о произведении.

Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно

Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать книгу онлайн бесплатно, автор Artur Baniewicz

Walasek siedział przez chwilę, patrząc na swe rozdygotane dłonie i próbując wmówić sobie, że ten dźwięk spod spodu nie był wcale taki straszny. To nie było wysokie, nie mogło…

Miał kiepską emeryturę i wiedział, że ten rozklekotany fiacik jest jego ostatnim samochodem. Stać go było na kupno nowego rozrusznika w perspektywie kilku miesięcy – to wszystko. Każdy większy remont byłby finansowym samobójstwem.

Nic go nie bolało, ale wysiadał, zataczając się, jak człowiek ciężko chory.

– Jasna cholera, co to było? – Właściciel opla, który pokiereszował mu silnik, stał już na jezdni. – Urwało się coś?

Walasek posłał mu nieprzytomne spojrzenie, a potem przyklęknął i zajrzał pod podwozie swego samochodu.

– To ten palant zgubił! – Kolega tego z opla, czerwony z przejęcia, gestykulował gwałtownie, wskazując zjeżdżającego z mostu winowajcę. Nietrudno było go dostrzec: między powiewającą plandeką a przekrzywionym kołem malucha było teraz tylko ćwierć kilometra pustej jezdni. Walasek odnotował, że tarpan włącza migacz i szykuje się do skrętu na Wisłostradę.

To nie miało znaczenia. Kiedy tak klęczał z policzkiem niemal przyklejonym do asfaltu, zauważył coś, co podsyciło w nim wątły promyk nadziei.

Koło nie ucierpiało tak bardzo, jak sądził, a podwozie prawie wcale. Przedmiot podobny do przeciętego wzdłuż żeliwnego walca upadł wprawdzie płaszczyzną ku dołowi, ale dzięki przymocowanym właśnie z tamtej strony poprzecznym prętom nie przykleił się swą masą do asfaltu, lecz pojechał po nim jak łyżwiarz po piachu. Iskry i upiorne efekty akustyczne były konsekwencją tego właśnie ślizgu. Maluch oberwał znacznie mniej, niż można było przypuszczać.

– Pan się cofnie – rzucił w twarz kierowcy opla. – Zepchniemy.

– Co pan, zgłupiał? Mam pełne ubezpieczenie, nigdzie się nie ruszam. Dzwoń po policję, Marcin.

– Nie ma czasu. – Walasek wahał się może sekundę. – To… to chyba niewypał. – Tamci popatrzyli po sobie, a potem jak na komendę przykucnęli, zaglądając pod fiata. – Musimy zabrać wozy, bo jak przyjedzie policja, to po nich.

Wannę-rynnę obróciło w trakcie ślizgu, a wykonany farbą olejną napis do małych nie należał. Walasek nie próbował niczego tłumaczyć. Zwłaszcza że tuż obok zatrzymał się miejski autobus, który nie tylko ostatecznie zablokował północny pas mostu, ale wypełnił strefę kolizji tłumem gapiów.

– Ale jaja! – niemal jęknął z zachwytu jakiś okularnik w wieku maturalnym. Nie tyle podniósł, co poderwał z jezdni jedną z rozsypanych dookoła kartek. – „Uciekaj, wybuchnie za minutę” – odczytał lakoniczny wydrukowany kobylastymi literami tekst. – Chłopaki, chodu! Osama w Warszawie!

– Durne gówniarze. – Facet z opla robił się coraz bardziej zły. – Kawały im, kurwa, w głowie…

– Zepchnijmy go – Walasek odepchnął na razie jednego z gapiów, podbiegł do tylnego błotnika malucha, zaparł się barkiem. – No, rusz się pan!

– Jacek! – młoda kobieta szarpała za rękaw zaglądającego pod podwozie męża. – Lepiej stąd chodźmy! To mi się nie podoba!

– Ma ktoś komórkę? Trzeba policję ściągnąć, bo do wieczora stąd…

– Ludzie, a jak to faktycznie jakiś niewypał?

Niektórzy odczytali napis na wannie i chyba dopuszczali taką myśl, ale nawet ci odchodzili, nie odbiegali. Gdzieś na lewym brzegu zajęczała syrena. W epoce telefonów komórkowych radiowozy potrafiły zjawiać się szybko. Walasek pomyślał, że pozostały mu już tylko minuty. Potem zlecą się mundurowi i niezależnie w jakich będą uniformach, na początek przegonią wszystko, co żywe. Bo to draństwo, choć bombą nie było, mocno ją przypominało.

– Zdetonują tę pieprzoną wannę! – warknął w twarz właścicielowi opla. – Ma pan ubezpieczenie od wybuchu?

Wszystko działo się zbyt szybko, a przeciętny Polak ma jednoznaczną opinię na temat rzetelności towarzystw ubezpieczeniowych. Tydzień wcześniej redaktor Jaworowicz po raz kolejny pokazała nieszczęśników, od lat dobijających się przed sądami o parę należnych im groszy, które zamierzali wydać na protezy i wózki.

Właściciel opla wahał się tylko chwilę. Samochody zakleszczyły się zbyt mocno, z punktu widzenia saperów tworzyły jedną bryłę metalu o trudnej do ustalenia stabilności. To przesądzało sprawę.

– Daj lewar, Marcin. Nie będę ryzykował nowego wozu.

* * *

Restauracja przypominała stołówkę, ale dało się tu swobodnie porozmawiać. Klientów było mało i siedzieli w odległościach gwarantujących dyskrecję. Dziewczyna nie musiała zniżać głosu do konspiracyjnego szeptu, a jej szkic na serwetce dawał się odczytać, co w nastrojowo oświetlonej kawiarni mogłoby być problematyczne.

– …wziął za rękę i po prostu zaprowadził do samochodu – ołówek połączył dwa punkty. – To jakieś… no, sto metrów.

– Niemożliwe – stwierdził Kiernacki.

Westchnęła jak przed chwilą, gdy zażądał uzupełnienia relacji szkicem. Ale z pełnym żołądkiem zrobiła się jakby życzliwsza. Nie zaprotestowała ani wtedy, ani teraz.

– No dobrze, osiemdziesiąt. Nie mam fotograficznej pamięci. Jeśli to ważne, możemy posłać Dopierałę po kopię raportu. Chociaż nie wiem, czemu to ma służyć.

Kiernacki przełknął ostatni kawałek kotleta, sięgnął po serwetkę.

– Próbuję wyrobić sobie zdanie o stronie technicznej. Kto to jest Dopierała?

– Nasz kierowca. Nie mówiłam? Widocznie jakoś się nie złożyło. Zagroda przydzielił mi go… to znaczy teraz już nam… razem z samochodem. Podobno jest dobry.

– Aha. A pani?

– Jako kierowca? – upewniła się. – Cóż, radzę sobie. Ale to służbowy wóz. W razie czego lepiej, by za kierownicą siedział etatowy szofer.

Kiernacki kiwnął na kelnerkę. Potem popatrzył na swą towarzyszkę z zadumą w oczach. Chyba za długo to trwało.

– Co? – odruchowo przeciągnęła palcem po kąciku ust. – Pobrudziłam się?

– Myślę – mruknął. Uniosła zachęcająco brwi. – Wygląda na to, że zrobili z nas zespół. Nie wiem, jak pani, ale ja zawsze staram się ułatwiać sobie pracę zespołową.

– No i?

– Powinniśmy przejść na „ty” – wyjaśnił z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– To… nie sądzę, by to było konieczne.

Kelnerka podeszła do stolika. Kiernacki zamówił dwie kawy.

– Spędzimy ze sobą ładnych parę dni – uśmiechnął się bez radości. – Może tygodni.

– Będziemy go łapać, aż złapiemy – mruknęła niechętnie. – Wpadł pan w oko Ziętarskiemu, więc pewnie każe pana zostawić w ekipie. Ale czy długo to potrwa, to osobny problem.

– Długo – zapewnił. – Drzymalski nie da się łatwo i szybko namierzyć. Jeśli nie pracuje dla jakiegoś KGB i po prostu oszalał, to raczej on nas namierzy. A wtedy łatwiej mi będzie krzyknąć „Iza wiej!” niż „Niech pani porucznik wieje!”. Można co prawda skrócić do „wiejcie, poruczniku”, ale to pachnie Peerelem, a pani go chyba nie lubi.

Wzruszyła ramionami.

– Nie rozumiem. Jeśli to ma być sposób na zdobywanie sympatii współpracowników… I dlaczego Drzymalski miałby nas namierzać? Nawet nie wie, że istnieję.

– Dziś nie poluje się na ludzi bez negocjatora. Myślałem, że to pani działka.

Jej twarz przybrała beznamiętny wyraz.

– Woskowicz ma własnego psychologa. Jeśli akurat nie będzie w kiblu, kiedy zaczniemy rozmawiać z Drzymalskim, nikt raczej nie dopuści mnie do megafonu.

Przyglądał jej się badawczo kilka sekund.

– A chciałaby pani?

Zawahała się.

– Lubię wyzwania – mruknęła.

– Jak wypijemy bruderszaft – uśmiechnął się – to zrobię, co będę mógł, by załatwić pani stanowisko negocjatora numer jeden. Może być bez całowania – dodał łaskawie i wskazał kelnerkę. – To co, zamówić po lampce wina?

Starała się nie uśmiechać.

– Uparty z pana facet.

– Więc nie? No dobrze, do jutra pomęczę się z tą „panią”. Ale wrócę do tematu.

– Może go złapiemy – wzruszyła ramionami. – Nie jest przesadnie ostrożny.

– Bo tak po amatorsku porwał tę… jak jej tam? A, Wesołowską. Owszem, wyglądało to jak robota partacza. Ale spójrzmy na efekty. Pierwsze dwa czy trzy ciosy i dwóch wyeliminowanych goryli. Potem z osiemdziesięciu metrów kładzie trupem trzeciego, bierze panienkę za rękę i wozem jej starego uwozi w siną dal. A następnego dnia dziewczyna cała, zdrowa i lakoniczna jak cholera jest z powrotem w domu. O czym to świadczy?

– No?

– To najlepiej przeprowadzone porwanie, o jakim słyszałem.

– Chyba pan żartuje… Niech będzie, że tych dwóch tak czy siak musiał załatwić, bo to Bruce Lee skrzyżowany z Janosikiem. Ale kierowca miał mossberga z grubym śrutem, a Drzymalski cudzy pistolet w cudzej kieszeni. Gdyby się spóźnił…

– A to o czym świadczy? – zapytał rzeczowo. Nie próbowała odpowiadać. – Wystartował od zera. Gdyby miał własną broń, użyłby jej. Był snajperem. Snajper ma lepszy stosunek do swojej broni niż mąż do żony. Nie wymieni jej ot tak sobie na inną.

Pierwszy raz zrobił na niej wrażenie.

– To by nawet pasowało – mruknęła, upijając łyk kawy. – Ten ochroniarz przebity kijkiem miał tetetkę. Chyba z tej broni zastrzelono następne trzy ofiary.

– Chyba? Nie ustalili tego jeszcze?

– Wczoraj, kiedy do pana wyjeżdżałam, był wtorek. Pistoletu użyto w sobotę. Nie jestem na bieżąco, ale wtedy mieli dopiero jeden pocisk. Ugrzązł w jakimś grubszym elemencie karoserii. Przedtem przebił czaszkę. Mocno go zdeformowało i są trudności z porównaniem.

– Zapomniała pani o dość istotnym szczególe – zwrócił jej łagodnie uwagę. – Kto to był ten z przestrzeloną czaszką? I skąd pomysł, że to właśnie Drzymalski go kropnął?

Rozejrzała się, sprawdzając, jak daleko są od wścibskich uszu.

– Nie ogląda pan telewizji?

Patrzył na nią przez chwilę. Potem przyszło olśnienie.

– Zaraz… sobota? Chyba nie mówi pani…? Ci posłowie pod Iłżą?! – Nieznacznie skinęła głową. – O w mordę…

Milczeli jakiś czas. Iza mieszała kawę, ale żadne nie piło.

– Wóz pełen polityków – odezwała się w końcu – więc sprawę z miejsca przejął UOP. To znaczy, oficjalnie policja, ale faktycznie gliniarze nie mają dostępu do tego, co istotne.

– To znaczy?

– Do trzech trupów z przestrzelonymi głowami. I do tego, który przeżył. Prawda oczywiście wypłynie lada moment, ale na razie rządowi zależy, by wyglądało to na wypadek. To dlatego Woskowicz tak naciskał.

Na twarzy Kiernackiego pojawił się przebiegły uśmiech. Dziewczyna najeżyła się, nim w ogóle pomyślał o otwarciu ust. I miała rację.

– Taka informacja – powiedział niespiesznie – jest warta dla gazety… no, kilku takich kopert – klepnął kieszeń.

– Niech pan nawet o tym nie… – zaczęła cedzić przez zęby.

– Albo porządnego bruderszafta – dokończył myśl. – Przeciek do prasy albo wino. Wybór należy do pani.

* * *

– Dzień dobry, panie redaktorze. – Mężczyzna był mocno zdenerwowany, chociaż Aneta, która pierwsza odbierała telefony, miała zwykle zbawienny wpływ na stremowanych słuchaczy.

– Witam – Kostek posłał uśmiech w eter. – Pan w sprawie Unii Europejskiej, dobrze zgaduję?

– No, akurat nie… Właśnie obejrzałem „Teleexpress”, panie Kostku, i wie pan co? Zatrzęsło mną. No bo skąd oni biorą te informacje? Gaz wybuchł w pobliżu willi pana Bauera. Tak powiedzieli. A ja mieszkam tuż obok i wyraźnie słyszałem ten ich niby-wybuch. Nie dziwi pana, że trzy razy wybuchało?

– Mnie osobiście? Dziwi. Ale wie pan, żaden ze mnie gazownik.

– Ja też się na tym nie znam. Ale wiem, że nim huknęło obok nas, było słychać trzy takie jakby wybuchy gdzieś dalej. Był pan może w wojsku?

– Wstyd powiedzieć, ale nie.

– Ja byłem. I pamiętam, że tak to brzmiało, kiedy strzelali na poligonie ostrą amunicją.

– Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – Zdrzałkowicz wciąż trzymał się typowej dla siebie, lekko żartobliwej tonacji. – Sugeruje pan, że to jakieś zabłąkane pociski z poligonu wybuchły obok domu premiera? Czy pan aby nie próbuje wysadzić z siodła ministra obrony?

– A to jeszcze nie wszystko! Próbowałem dziś wpaść do znajomych, którzy mieszkają naprzeciw pana premiera. I wie pan co? Nie dało się! Ulica zablokowana, a wszędzie kręcą się smutni panowie w garniturach. Myśli pan, panie Kostku, że to z gazociągów?

Za dźwiękoszczelną szybą zrobiło się zamieszanie. Dwie czy trzy osoby dopadły równocześnie Anety, w gestykulujących ramionach aż bielało od papieru. A najdziwniejsze, że chyba nie miało to nic wspólnego z toczącą się rozmową. Nikt nawet na Kostka nie patrzył.

– Wie pan – powiedział z lekkim roztargnieniem – wchodzimy do Europy. Fachowiec w kufajce i berecie z antenką powoli przechodzi do historii. Może panowie gazownicy pracują teraz w garniturach.

Zerknął na monitor. Nic. Nie, zaraz… Ktoś zaczął wystukiwać pospiesznie tekst. Za wolno: drzwi otworzyły się z impetem i Aneta bardziej wbiegła, niż weszła do pokoju. Kostek zerknął na podsuniętą mu pod nos kartkę. I zamarł z wrażenia.

– Halo… – usłyszał niepewny głos rozmówcy. – Jestem na antenie?

Musiało go zatkać na ładnych kilka sekund. I zupełnie zapomniał o najbardziej fundamentalnym z obowiązków.

– Tak… przepraszam. – Chrząknął, popełniając kolejny błąd w sztuce. – Przepraszam, ale właśnie odebraliśmy… dramatyczną wiadomość. Wygląda na to, że nieszczęścia chodzą parami… Proszę państwa, dosłownie przed chwilą most Poniatowskiego… wyleciał w powietrze. To niewiarygodne, ale według policji ktoś go celowo wysadził.

* * *

– Nie mówi pan tego poważnie…

Kiernacki nie odpowiedział. Kiwał na kelnerkę.

– Dostaniemy po lampce dobrego wina? – zapytał, gdy stanęła przy stoliku. Dopiero potem obrócił wzrok ku porucznik Dembosz. – Jakieś sugestie? Białe, czerwone, wytrawne?

Przyglądała mu się kilka sekund, po czym nieoczekiwanie posłała uśmiech kobiecie w białym fartuszku.

– Koniak. Najdroższy. Na rachunek tego pana.

Kelnerka przeniosła spojrzenie na Kiernackiego. Rozłożył dłonie na znak bezsilności.

– Mówi się trudno. Proszę przynieść.

– I na tym koniec – powiedziała Iza, kiedy biały fartuszek oddalał się ku bufetowi. – Całować się możecie z Ziętarskim. Moje poświęcenie dla ojczyzny nie jest bezgraniczne.

Coś zagwizdało. Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyjęła telefon, założyła za ucho opadające ku obojczykowi włosy.

– Tak? – Słuchała długo, marszcząc stopniowo brwi. – Rozumiem. Zaraz będziemy.

Перейти на страницу:
Вы автор?
Жалоба
Все книги на сайте размещаются его пользователями. Приносим свои глубочайшие извинения, если Ваша книга была опубликована без Вашего на то согласия.
Напишите нам, и мы в срочном порядке примем меры.
Комментарии / Отзывы
    Ничего не найдено.